Skip to main content

Recenzja „THE FANTASTIC FOUR: FIRST STEPS” – fantastyczna rodzina przejmuje MCU!

Nie sądziłem, że to kiedyś napiszę, ale THE FANTASTIC FOUR: FIRST STEPS to najlepszy film o Fantastycznej Czwórce, jaki kiedykolwiek powstał. Marvel nie tylko dowiózł, ale wręcz przebił oczekiwania, serwując nam emocjonującą, dojrzałą i spójną historię, która od pierwszych minut nie daje widzowi chwili wytchnienia.

Już sam początek – ciąża Sue – jasno daje do zrozumienia, że tu nie będzie miejsca na długie wprowadzenia i budowanie napięcia. Akcja zaczyna się natychmiast i konsekwentnie prowadzi nas przez dramatyczne wydarzenia, eksplozje emocji i… eksplozje dosłownie. Przez cały seans ani razu nie poczułem nudy, a każda scena miała swoje miejsce i sens w fabule. Od razu mamy tez nawiązania do domu, na spotkaniu w FUTURE FOUNDATION widzimy tabliczkę Latveria i puste krzesło, najpewniej zarezerwowane dla Victora Van Dooma.

Pedro Pascal jako Reed Richards? Nie mam pytań – to po prostu REED RICHARDS. Dokładnie tak wyobrażałem sobie lidera Fantastycznej Czwórki: charyzmatyczny, inteligentny, ale zmagający się z wewnętrznymi dylematami. Reszta obsady również okazała się strzałem w dziesiątkę – Vanessa Kirby jako Sue Storm, Joseph Quinn jako Johnny Storm i Ebon Moss-Bachrach jako The Thing zostali idealnie obsadzeni. Szczególnie przypadł mi do gustu nowy wizerunek Bena Grimma – z brodą wygląda znacznie lepiej i bardziej „ludzko”. Podobała mi się też dobrze ukazana przyjaźń Bena i Johnny’ego, dopełniali się idealnie. Sue i Reed to natomiast zdecydowanie najlepsza para z całej historii filmów o F4.

Wizualnie film to absolutny majstersztyk, muzyka top, CGI top (Franklin wyglądał solidnie, może poza kilkoma momentami, jednak nie był to dla mnie najważniejszy szczegół), ale największe brawa należą się dla Silver Surferki (Julia Garner) oraz Galactusa (Ralph Ineson). Obie postacie zostały ukazane z ogromnym rozmachem i szacunkiem do ich komiksowego dziedzictwa. Galactus w końcu wygląda jak Galactus – nie żaden kosmiczny obłok, a potężny byt, przy którym bohaterowie wyglądają jak mrówki. Mam ogromną nadzieję, że nie widzieliśmy go po raz ostatni. Sceny z nim, zwłaszcza gdy zespół wyruszył z nim negocjować ratunek ziemi były fenomenalne. Głos Ralpha to cos świetnego. No i wtedy też potwierdził on moce Franklina, i w zasadzie wywołał poród dziecka.

Nie było czasu na cudowne życie rodziców. Marvel bez zbednych ceregieli przeprowadza nas przez fabułę filmu. W szybkim, idealnym wręcz tempie. Finałowa konfrontacja z Galactusem to prawdziwe kino superbohaterskie z najwyższej półki – emocjonujące, pełne napięcia, i – co ważne – bardzo osobiste. Uwaga, SPOILERY:

Sue Storm poświęca się, używając swojej mocy do granic możliwości i nie przeżywa starcia. Scena była poruszająca i bardzo dobrze zrealizowana, ale – zgodnie z wcześniejszymi przeciekami – Franklin używa swojej potęgi, by ocalić matkę, co nieco osłabiło emocjonalną siłę tej sekwencji. Z drugiej strony, ten moment pokazuje po raz pierwszy jak ogromny potencjał drzemie w młodym Franklinie i zapowiada jego ważną rolę w przyszłości MCU.

Po głównej akcji dostajemy jeszcze czasowy przeskok o 4 lata i scenę po napisach z udziałem… RDJ jako Doktor Doom. Z jednej strony – ekscytacja! Z drugiej – pojawia się lekki niedosyt, bo pokazano go tylko przez chwilę, a przed Avengers: Doomsday nie ma żadnego filmu, w którym mógłby zostać rozwinięty. Mimo to, jego obecność sugeruje, że Marvel ma ambitne plany.

Ocena końcowa? 9.3/10.
To solidne, przemyślane i pełne serca kino superbohaterskie. MCU pokazało, że wie, jak zrobić Fantastyczną Czwórkę – w końcu. Jeśli kolejne filmy będą trzymać ten poziom, to nie tylko powrót formy, ale być może początek nowej, lepszej ery Marvela. CZEKAM, CZEKAM, CZEKAM na AVENGERS: DOOMSAY i powrót F4. Ta czwórka z resztą superbohaterów w świecie Marvela będzie po prostu idealnie się zgrywać.

0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments